środa, 25 czerwca 2014

Nowa ankieta! Help, please!

Wielka prośba!


Z racji, że na blogu znowu zrobił się mały ruch, chciałem Was prosić o mały feedback odnośnie ostatniego "prawdziwego" przepisu, a mianowicie przepisu na pizzę. Jak z pewnością zauważyliście, do tego wpisu oprócz tekstu i zdjęć dołączyłem część audiowizualną i proszę Was w tym miejscu abyście z pełną szczerością wypowiedzieli Wasze zdanie na ten temat.

Wiem, że do nikt się nie pali do komentarzy, dlatego przygotowałem dla Was nową ankietę - znajdziecie ją zaraz po prawej stronie. Przygotowałem kilka odpowiedzi, które pomogą mi ukierunkować formę przyszłych wpisów.

Dlatego pięknie Wszystkich proszę, aby w miarę możliwości klikać, bo nie chcę wyciągać wniosków na podstawie samej statystyki oglądalności. Ankieta będzie działać przez dwa tygodnie (do 9 lipca).

Z góry dziękuję!

Wielkie święto! Spitfire'y w natarciu!

Tym razem nie znajdziecie żadnego przepisu, tylko trochę przemyśleń i recenzji (absolutnie subiektywnych), ale temat przemówi do każdego Faceta. Wszystkich, których poniższy temat nie interesuje, zapraszam już wkrótce na więcej czystego gotowania. Ale wracając do tematu:

W tym tygodniu wielkie święto dla wszystkich miłośników dobrego piwa!


Dzięki uprzejmości sieci Lidl i ich "Browarni Lidla" możemy cieszyć się moim ulubionym "smarem do Faceta", czyli piwem. I to nie byle jakim piwem. Od poniedziałku każdy, kto ma odrobinę szczęścia, może nacieszyć swoje podniebienie bardzo dobrymi wyrobami chmielowo/jęczmiennymi z UK! I to w jakiej cenie! 

Wybór jest całkiem spory, chociaż królują piwa typu "ale", to każdy znajdzie coś dla siebie. Bardzo cieszy mnie, że oprócz standardowego Guinessa (niestety w puszce) znalazło się jeszcze jedno piwo, które równie dobrze reprezentuje stouty (Black Scottish Stout od Belhaven), ale największym zaskoczeniem jest pojawienie się "Spitfire" pośród różnych marek "ale". Tego piwa miałem już okazję kosztować w "House of Beer" przy ulicy Św. Tomasza, ale cena była zaporowa (w granicach 15 zł za kufel! chociaż lany z kranu, nie z butelki) i wiedziałem, że nie będą to zmarnowane pieniądze. 
Od razu zaznaczę, że kupiłem po butelce każdego "ale" i z czysto subiektywnego punktu widzenia śmiało mogę polecić ten cud nazwany po jednym z najlepszych samolotów II WŚ. Nie wiem, czy to kwestia świeżości tej partii, czy po prostu fenomenalnej jakości, ale "Spitfire" bije wszystko, co nam Lidl zaserwował. Nie zrozumcie mnie źle - wcale nie uważam, że inne piwa są złe czy słabe, ale według mnie jest to zupełnie inna liga. Nie chcę się wygłupiać z opisywaniem wyczuwalnych smaków owoców, czy Bóg wie jeszcze czego w zapachu czy smaku - po prostu spróbujcie!

Swoją drogą w tym tygodniu w Krakowie odbywa się Małopolski Piknik Lotniczy, więc na tę okazję pozwoliłem, aby na moim blacie wylądował klucz Spitfire'ów ;)





Warty uwagi jest zdecydowanie Black Scottish Stout - jako wielki miłośnik piwa typu stout mogę śmiało polecić jako jedną z najciekawszych pozycji dostępnych w sklepach na tą chwilę. Jeżeli macie ochotę kupić też inne "ale" niż Spitfire godny polecenia jest też Bishops Finger - zdecydowanie wyraźne, ale bez charakterystycznego "świeżego" smaku.

Na koniec chciałbym poruszyć bardzo przykrą kwestię, a mianowicie dostępność piwa na półkach. Na szczęście nie było tak źle, jak słynnego szturmu na Crocs'y (jeżeli ktoś nie widział, to tu jest link), ale lekko też nie było. Fakt, że nie zwróciłem uwagi i byłem nieprzygotowany - po prostu przegapiłem tę gazetkę i byłem bardzo zdziwiony w trakcie poniedziałkowych zakupów widząc:
a) znane marki piw, których się nie spodziewałem w Lidlu, jeszcze w rozsądnych cenach
b) tłumu Facetów buszujących w kartonach i wybierających "najsmaczniejsze kąski"
To było około godziny 15.30 i już niestety nie udało mi się dostać ani jednej butelki Belhaven Twisted Thistle IPA (dość specyficznego piwa typu IPA, którego nie miałem jeszcze okazji próbować). Wykonałem jeszcze jeden wypad do sklepu około godziny 17.30 i wybór jeszcze bardziej się skurczył - została ostatnia paczki Spitfire'ów i nie było już Black Scottish Stout. Ogólnie sytuację można opisać jako "kto pierwszy ten lepszy" i dochodziło czasem do przepychanek przy bardziej popularnych kartonach. Miałem nadzieję, że może następnego dnia uda się jeszcze coś dostać, ale ku mojemu zdziwieniu okazało się, że musiałem odwiedzić 4 Lidle, aby cokolwiek jeszcze znaleźć (z góry zaznaczam, że moje "ulubione" marki były już dawno wyprzedane), poza Guinessem (w puszce i dość nieatrakcyjnej cenie) i Lechem (bardzo brytyjskie piwo ;)), z którymi nie ma problemu.

Ja rozumiem, że w gazetce jest napisane "od 23.06 do wyczerpania zapasów", ale w mieście takim, jak Kraków 95% zapasów rozeszło się w ciągu pierwszych godzin popołudniowego szczytu zakupowego (między 15 a 18)! Wiem, że jest to zdecydowany sukces sieci, ale jak znam życie i Lidla, nie ma co liczyć, że doczekamy się ponownej edycji piw brytyjskich w tym roku. Wszystko co mi pozostaje to liczyć w najbliższej przyszłości na piwa niemieckie, czeskie i belgijskie ;).

Pozdrawiam!


P.S. Jeżeli ktoś ma ochotę na piwo "Spitfire", to wiem, w którym Lidlu pozostało jeszcze co najmniej 6 kartonów i chętnie podzielę się tą wiedzą. Najchętniej, jeżeli ktoś wie, gdzie można dostać jeszcze Black Scottish Stout lub Belhaven Twisted Thistle IPA ;) Wszystkich chętnych zapraszam do kontaktu na Facebooku. 

wtorek, 6 maja 2014

Idealna pizza - jak z restauracji

I'm back!


Po dłuższej przerwie przyszła pora na wielki come back! A cóż może być lepszego, by odzyskać Wasze zainteresowanie, jak nie przepis na jeden z największych przebojów polskich lokali gastronomicznych? 

Dodatkowo powracam w zupełnie nowej formie! Tym razem, ze względu na specyfikę przepisu postanowiłem dokonać połączenia zwyczajowych zdjęć i opisu z clipami, a także przygotować pełen film! Tak, tym razem usłyszycie mój głos i zobaczycie moje dłonie przy pracy, ponieważ jak głoszą mądre książki jedno zdjęcie to tysiąc słów, a jeden film to tysiąc zdjęć i będzie mi dużo łatwiej pokazać Wam szczegóły, które wymagałyby opisu długości co najmniej "Potopu" (pozdrowienia dla tegorocznych maturzystów ;)).

Zaprezentowane niżej wycinki stanowią tylko małą część większej całości, która niejako stanowi komplementarną część tego przepisu. Dla pojęcia całego pomysłu zapraszam do obejrzenia całości! Mam nadzieję, że będziecie bawić się przy filmie równie dobrze, jak ja przy jego tworzeniu.

Nie wiem, czy ten format się przyjmie, wszystko jak zawsze zależy od Waszej reakcji i Waszego odzewu.

Ale wracając do sedna zapraszam na:

Idealną pizzę!



Każdy z nas zna i lubi tą prostą, włoską potrawę. Jak się dobrze zastanowić, to zjadamy jej ładnych parę kilo rocznie. Dam głowę jednak, że 90% tej ilości to wyroby gotowe - z pizzerii, ew. mrożone. Każdy też przynajmniej raz próbował przygotować ją samemu (bo o gotowych spodach, czyli wymyśle samego szatana nie będę wspominał). Tylko czy byliście zadowolenie z końcowego efektu? Jeżeli mieliście tyle szczęścia co ja, to raczej efekt był "poprawny", czyli zjadliwe, ale to nie to samo co na mieście.

Pewnie tak samo jak ja doszliście do wniosku, że to albo kwestia wprawy, albo "tajnych polepszaczy", ew. cudownego pieca. Nie mając dostępu do "profesjonalnej chemii", ani specjalnego pieca postanowiłem sprawdzić, czy poprzez praktykę efekty się poprawią. Własną pizzę uskuteczniam już od kilku ładnych lat, wypróbowałem wiele różnych przepisów i proporcji, a efekty ciągle były takie same. Zakupiłem nawet kamień do pizzy, ale tu w ogóle tragedia - nie dość, że nie uświadczyłem skoku jakościowego, to ciasto przywierało, przypalało się i kruszyło.

Do czasu.

W końcu przyszło oświecenie. Przeszukując różne dziwne, obcojęzyczne serwisy poświęcone tematyce kulinarnej trafiłem na serię filmów szkoleniowych, przygotowanych przez włoskich kucharzy, którzy od lat prowadzą kursy z przygotowywania pizzy dla zawodowych kucharzy. Te filmy otworzyły mi oczy i chcę się teraz podzielić tą wiedzą z Wami, abyście zawsze byli zadowolenie ze swych wypieków!


No to grzejemy piec, szykujemy dodatki do pizzy i jazda!



Składniki na 4 pizze:


  • 500 g mąki typ 500 lub 550
  • 3,5 g drożdży liofilizowanych (suszonych) - ok. 1/2 opakowania
  • sól
  • Wyborny Sos Pomidorowy
  • Wasze ulubione składniki na pizze!




Dla wielu może być szokujące, że w tym przepisie nie ma dwóch sztandarowych produktów, które są wymieniane w 95% przepisów na pizze, czyli cukru i oliwy. Uwierzcie mi jednak, że te składniki w zupełności wystarczą do przygotowania idealnego ciasta. Z resztą jest to jeden z sekretów pizzerii - zastanówcie się, ile mniej będzie kosztować przygotowania jednego spodu do pizzy bez tak drogiego składnika jak oliwa, która sprawia, że ciasto jest "cięższe" i trzeba temu przeciwdziałać wspomagając drożdże cukrem.


Wykonanie:

Runda 1: wake up drożdże!


Pora zacząć od wystartowania drożdży - niezależnie, czy wykorzystacie drożdże suche, czy tradycyjne. Ja wolę suche, ponieważ są dużo łatwiejsze w przygotowaniu, a także nadają się do przechowywania po otwarciu, a tzw. żywe drożdże szybko się psują. Zapraszam do obejrzenia pierwszego clipu poświęconemu właśnie drożdżom:



Chciałbym też nadmienić, że można w tym miejscu dodać cukier, aby jeszcze pobudzić reakcję, ale według mojego źródła dodatkowy cukier może prowadzić do usztywnienia gotowego ciasta, a zależy nam na jak "najlżejszej" konsystencji.



Runda 2: czas na rękodzieło


Przechodzimy do etapów, które ciężko opisać słowami. Dlatego zapraszam Was do drugiego clipu poświęconemu przygotowaniu ciasta.





Do zagniecenia ciasta wykorzystuję mikser Kitchen Aid, ponieważ jest łatwiej i szybciej, ale klasyczny przepis nakazuje wykorzystanie rąk. Według mnie różnicy nie ma, więc po co sobie życie utrudniać?

Więcej szczegółów i przemyśleń znajdziecie w pełnej wersji filmu, do której zapraszam ;)

Tak wygląda gotowe ciasto w dzieży, które zostawiamy na godzinę do wyrastania.


I zabezpieczone za pomocą folii spożywczej.



Czas wyrastania: 1 godzina w suchym, ciepłym miejscu.

Runda 3: czas na magię!


Ok, mamy ciasto po wyrastaniu, teraz pora na wałkowanie. Błąd! To najczęstszy błąd popełniany przy przygotowywaniu domowej pizzy. To właśnie dlatego spody są wilgotne, nie do końca wypieczone, o wyraźnie drożdżowym posmaku.


Cały sekret w tzw. "drugim wyrastaniu". Tak duża kulka nie jest w stanie dalej rosnąć ze względu na swój ciężar. Jeżeli podzielimy teraz ciasto na mniejsze "bułeczki" będą one dalej rosnąć, wykorzystując cały potencjał drożdży. Na dowód mojego rozumowania przypomnijcie sobie, jak nie raz widzieliście, jak kucharz w restauracji wyciągał blachę z "gotowymi pizzami", które tylko rozwałkowywał, smarował sosem, dokładał dodatki i wrzucał do pieca.




Tak wyglądają "bułeczki" przygotowane do dalszej pracy:




Czas drugiego wyrastania: 1 godzina w suchym i ciepłym miejscu

Runda 4: ogień!


Skoro nasze ciasto dalej pracuje, też nie ma co się obijać. Potrzebujemy zawczasu nagrzać nasz piekarnik.

Jeżeli macie kamień do pizzy, to też go koniecznie nagrzejcie! Aby zrobić to prawidłowo należy położyć go na kratce na najniższym poziomie! 

Jeżeli nie macie kamienia pizzę pieczemy standardowo na środkowym poziomie, najpierw z dolną grzałką, a dopiero pod koniec dodajemy górną!

Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni, dolna grzałka. Czas nagrzewania to 20 minut.

Runda 5: czas na formowanie


Teraz pora na najważniejszy etap: uformowanie spodów w taki sposób, by nie zepsuć naszej dotychczasowej ciężkiej pracy.

Tak wyglądają nasze kulki ciasta przed formowaniem (zwróćcie uwagę, że znowu wyraźnie urosły):




Wszystkie nasze wcześniejsze zabiegi miały na celu wtłoczenie do ciasta jak najwięcej powietrza. Dlaczego? Otóż, aby uzyskać "prawidłową" pizzę potrzebujemy cienkiego, dobrze wypieczonego środka, który utrzyma nam wszystkie dodatki (tzw. "test Magdy Gessler") i piękne, wysokie brzegi, które powstrzymają wylewający się ser i dodatki przed wypadnięciem w trakcie pieczenia. Aby uzyskać ten efekt będziemy naciskać naszą kulkę ciasta w ten sposób, by wytłoczyć powietrze ze środka i skierować je do brzegów, w których pod wpływem zawartego powietrza i temperatury drożdże ostatni raz zapracują i otrzymamy pizzę jak z obrazka.




Niewykorzystane kulki proponuję od razu po wyrastaniu schować w lodówce (nie w zamrażalniku!), by nadawały się na potem, lub jutro.

Pora też nałożyć nasz Wyborny Sos pomidorowy i ulubione dodatki. Jedyną uwagę, którą w tym miejscu uczynię to: pamiętajcie - im mniej składników, tym lepiej - pizza upiecze się ładniej i łatwiej będzie wyczuć poszczególne smaki. Ja osobiście staram się nie używać więcej, niż 3 składników (oprócz sera oczywiście).

Runda 6: no to pieczemy!

Nasze uformowane ciasto przekładamy na kamień lub blachę i wkładamy do nagrzanego piekarnika na 10-12 minut. Jeżeli korzystacie z kamienia, możecie w połowie pieczenia delikatnie obrócić ciasto o 180 stopni, ponieważ żaden domowy piekarnik nie grzeje idealnie symetrycznie.



Tak wyglądała pizza Mojej Żony po upieczeniu


Pamiętajcie tylko, że jeżeli daliście dużo sera (tak jak tutaj), dajcie pizzy 2-3 minuty na zastygnięcie. I wyrzućcie to durne kółko do pizzy, które tylko rozwala kompozycję, a użyjcie największego noża!

Job well done!

Mam nadzieję, że po przeczytaniu tego wpisu uwierzycie, że domowa pizza jest doskonałą alternatywą do pizzy kupnej. Bynajmniej nie namawiam Was do zaprzestania odwiedzania pizzerii, ale traktowania tego jako wydarzenia celebrowanego w większej grupie przyjaciół, a na miły wieczór z Żoną błyśniecie własnoręcznie zrobioną pizzą. Bo przecież sednem włoskiej kuchni jest przekazywanie miłości poprzez pracę własnych rąk!

Na koniec dokładam więcej zdjęć przygotowanej pizzy, abyście mogli ocenić efekt końcowy (i przy okazji dodatkowo nabrać apetytu na pizze ;))





Największy projekt w dziejach Men'skiej Kuchni

Zapraszam na największy projekt w dziejach Men'skiej Kuchni!


Już dzisiaj o godzinie 16.30 opublikuję największy projekt, jakiego podjąłem się w ramach tego bloga!

Aby uświadomić Wam jak duży był to wysiłek przytoczę tutaj kilka liczb:


1. Największy przysmak Polaków od lat '90 - to danie weszło do Polski szturmem po upadku PRL, a zwykle nie wychodzi nam zadowalająco w domu. Do dzisiaj!

4. Cztery godziny spędzone w kuchni - dokładnie tyle czasu zajęło mi przygotowanie zarówno dania, jak i dokumentacji potrzebnej, do rzetelnej prezentacji przepisu

   Cztery "linie Black'a" - tyle dokładnie znajdziecie wtrąceń i moich przemyśleń. Fakt, że bywało ich więcej, ale te należą do tych "treściwszych"

5. Pięć stron maszynopisu - tyle wyliczył Word, którego używam do wyłapywania literówek - całkiem niezły wynik jak na ten blog.

11. Jedenaście zdjęć - dokładnie tyle ich przygotowałem, abyście mogli zobaczyć cały proces krok po kroku. 

15. Szesnaście godzin obróbki!!! - tyle czasu zajęło mi przygotowanie WSZYSTKICH materiałów przechwyconych na potrzeby tego wpisu i wciśnięcie ich na ramy Bloggera! Nie liczę tutaj czasu poświęconego na samo gotowanie i fotografowanie.

99999999999999999999999999999999999999999999999999999999999999999999 - moja satysfakcja z zakończenia tak dużego i skomplikowanego projektu. Mam nadzieję, że nie uznacie tego czasu za stracony.


W skrócie:

Zapraszam dzisiaj po godzinie 16.30, a myślę, że nie pożałujecie ;)

poniedziałek, 5 maja 2014

Men'ska Kuchnia żyje!

Tak! Men'ska Kuchnia nie umarła!


Przerwa była długa, nieplanowana i zapewne część z Was porzuciła nadzieję na dalsze wpisy.

Z radością informuję, że powracam. I to w jakim stylu! Mam dla Was przygotowanych kilka niespodzianek i myślę, że powoli odzyskacie wiarę w ten blog. 

A będzie się działo ...


Więcej już jutro - zaczynamy z kopyta od jednego z Waszych requestów i to w dość niespodziewanej formie!

Zapraszam!

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Poniedziałek, czyli czas na witaminę M + sos boloński!

Kolejny poniedziałek za nami, oby tak dalej. Z racji, że jest to najcięższy dzień w tygodniu, trzeba zrekompensować organizmowi szok związany z powrotem po weekendzie do pracy i wrzucić mu coś na rozweselenie.

A nie ma nic lepszego, niż witamina M, jak to moja Ukochana Żona nazywa, czyli MAKARON! A jak makaron, to i najklasyczniejszy sos: boloński!

W kraju nad Wisłą mamy niestety dość zaburzony pogląd na ten klasyczny dodatek, bo w większości wykonań od zwykłej zupy pomidorowej różni się jedynie gęstością i mięsem (zwykle bez warzyw). Dlatego dzisiaj zaprezentuję Wam moją wersję, która jest nie tylko bogatsza w smak, ale przede wszystkim pożywniejsza i zdrowsza.

Zapraszam więc na:

Witaminę M i sos boloński

No to ostrzymy noże, grzejemy patelnie i jazda!

(+ mały bonus na końcu)

Składniki:


  • kilogram mielonej wołowiny (najlepiej łopatki, ale może być dowolna mielona wołowina)
  • 3-4 marchewki
  • seler naciowy
  • czosnek (w zależności od Waszego upodobania, u mnie 12 ząbków)
  • passata (jak zawsze Valfrutta)
  • bazylia
  • 200 ml czerwonego, wytrawnego wina
  • sól
  • pieprz
  • chili



Ilość porcji: 4


Do sosu polecam wykorzystanie samej wołowiny ze względu na niższą zawartość tłuszczu i większą ilość białka. Nie oznacza to, że im chudsze mięso, tym lepsze, ponieważ pozbawimy się w ten sposób smaku mięsa. Jeżeli prosicie by zmielić mięso w sklepie, co jest zwykle najlepszym rozwiązaniem, wybierajcie chude z zewnątrz, ale z tzw. "marmurkowym wzorkiem" w środku. Jeżeli komuś koniecznie zależy na jeszcze bogatszym smaku polecam dodać 15-20 dkg wędzonego boczku, aby nadać ten charakterystyczny posmak, ale ze względu na dietę tym razem się powstrzymam ;)

Co do ilości marchewki - potrzebujecie jej objętościowo tyle samo co selera, więc lepiej mieć jedną w zapasie, niż gonić potem do sklepu.

Wino polecam półwytrawne, lub wytrawne, by podkreślić kwaskowatość pomidorów - nie ma nic gorszego, niż słodkie pomidory!

Jak widzicie w przepisie, nie podaję makaronu, ponieważ jest to kwestia bardzo indywidualna - dla niektórych (jak Mariola) kształt makaronu warunkuje smak. Jak dla mnie najlepiej sprawdza się spaghetti lub penne, oczywiście pełnoziarniste, ale wybierzcie Wasze ulubione - w końcu poniedziałek.


Wykonanie


Runda 1: prace manualne


Znacie moje metody i styl pracy w kuchni, więc wiecie, że lubię przygotować wszystko wcześniej, a potem tylko dodawać, jeżeli oczywiście przepis na to pozwala. Dlatego zaczynamy od obrania i pokrojenia czosnku w plasterki. Nie trzeba tego robić za dokładnie - nie chcemy zbyt cienkich plasterków, ponieważ błyskawicznie spalą się na patelni zamiast być wspaniałym, aromatycznym dodatkiem na talerzu.



Wskazówka: jeżeli nie lubicie obierać i kroić czosnku tak jak ja, ze względu na uporczywy zapach pozostający na rękach, wystarczy umyć je w zimnej wodzie, by doprowadzić się do stanu używalności. W wielu sklepach ze sprzętem kuchennym znajdziecie "mydełka ze stali nierdzewnej", które właśnie służą do usuwania nieprzyjemnych zapachów z dłoni, ale na każdym, które widziałem instrukcja mówi o myciu w zimnej wodzie, więc według mnie - wielka ściema!


Skoro najgorsze mamy za sobą, pora na przygotowania naszych warzyw: marchewki i selera. Selera należy najpierw umyć, a żeby zrobić to dokładnie oderwać poszczególne łodygi i dokładnie je przepłukać, i zostawić do wyschnięcia.

Marchewkę standardowo obieramy, przekrawamy na pół i kroimy w plastry - nie za cienkie (bo się przypalą), nie za grube (bo znowu nie zmiękną w trakcie duszenia).

Tak samo postępujemy z selerem naciowym.


I to by było na tyle, jeśli chodzi o krojenie!

Runda 2: Ogień!


Przygotujcie swoją największą patelnię (minimum 28 cm, jeśli macie mniejszą, to lepiej użyć dużego garnka, tylko trzeba bardzo uważać, aby mięsa nie przypalić!) i rozgrzewamy odrobinę oliwy z oliwek.


Teraz pora zająć się naszymi warzywami. Robimy to po to, aby nadać im odrobinę chrupkości, a do tego zwiększamy wchłanialność witamin (które jak wiadomo łatwiej rozpuszczają się w tłuszczach).


Nie trzymamy warzyw niewiadomo jak długo, wszystko co chcemy to odrobinę karmelizacji na marchewce.


Ok, przekładamy warzywa do miski i odstawiamy na bok, przyda się później.

Runda 3: więcej Ognia!


No to skoro mamy warzywa gotowe, pora na mięso!

Na tej samej patelni uzupełniamy oliwę (łącznie zużyłem 15g - ważyłem! - i jest to ilość w zupełności wystarczająca) i ponownie rozgrzewamy. Gdy osiągnie temperaturę smażenia dodajemy czosnek i smażymy na złoto.



UWAGA: czosnek smaży się bardzo szybko - dosłownie minutę, dwie. Jeżeli się przypali, to trzeba go zdjąć i wyrzucić, ponieważ jego gorzki smak popsuje nam smak całego sosu!

Jeżeli chcecie dodać boczek, to proponuję zrobić to ZANIM dodacie czosnek!


Gdy czosnek będzie podsmażony pora wrzucić mięso:


Jak widzicie wrzucam je w całości, tak aby zachować wyraźne linie oczek maszynki. Całość smażę przez 4 minuty, nie przejmując się czosnkiem, ponieważ zaraz po wrzuceniu z mięsa wycieknie sok, który zapobiegnie przypaleniu.


Całość obracam na drugą stronę tak, by mięso się nie rozpadło i smażę kolejne 4 minuty.

Dopiero teraz, gdy mięso jest wstępnie podsmażone, dzielę je na małe kawałki - dzięki temu mięso nie wyschnie i bez smaku.


Runda 4: mniej Ognia!


Najwyższa pora przejść do duszenia.

Najpierw do naszego mięsa dodajemy passatę (no chyba, że ktoś woli dodawać pomidory, ale trzeba je wcześniej blendować, a ta forma jest dużo wygodniejsza) i wino.


Całość teraz mieszamy i doprowadzamy do wrzenia. Na tym etapie dodaję też wody, którą wypłukałem butelkę z passaty, żeby nic się nie zmarnowało. Nie dodawajcie jednak za dużo teraz, ponieważ jest jeszcze kilka rzeczy, a nie chcemy, aby z patelni się wylewało.


Jeżeli ktoś lubi gorąco polecam dodać teraz gałązkę świeżego rozmarynu.


Nie dodałem go na zdjęciu, ani nie wymieniłem w składnikach, bo nie jest to standardowy składnik, ale uwielbiam połączenie pomidorów i rozmarynu, a posadziłem piękny krzaczek w moim zielniku (o którym już niedługo) i chętnie z niego korzystam.



Na koniec dodajemy nasze podsmażone warzywa i w razie konieczności dodajemy wody (lub wina).


Całość dusimy, aż warzywa będą miękkie.


Ze względu na fakt, że Mariola jest w ciąży, a ja dodałem wino całość dusiłem bez przykrycia godzinę aby mieć pewność, że cały alkohol wyparował i pozostał jedynie cudowny posmak i kolor wina.


Mała wskazówka: wyżej zaprezentowana ilość wystarcza dla dwóch osób na dwa syte obiady, więc polecam po zakończeniu duszenia przełożyć połowę do osobnego rondla, aby wystygł i nadawał się do przechowywania w lodówce, a drugą połowę pozostawić na patelni, aby można było sos łatwo wymieszać z ugotowanym makaronem!

Job well done!


Jak widzicie otrzymaliśmy cudowny, gęsty sos, który z pewnością zaspokoi zarówno smakosza, jak i wszystkich miłośników zdrowej diety. Poza tym jest to dość podzielne danie i jeżeli ktoś nie słynie z wilczego apetytu bez problemu można uzyskać z tej ilości 6 porcji, co czyni go daniem faktycznie budżetowym (eliminując wino i świeżą bazylię, broń Boże warzywa!).



A co się tyczy bazylii - dodajemy ją świeżą i umytą bezpośrednio na talerzu, aby nie zgorzkniała i nie zepsuła w ten sposób sosu. Dobrze jest też dodać ser - najlepiej Parmigiano Reggiano, Grana Padano etc. (równie dobry jest Dziugas, który zwykle bywa tańszy). U mnie tym razem mozzarella, ponieważ nie zauważyłem, że kawałek Grana Padano, który zamierzałem wykorzystać się przeterminował ;)

Smacznego!


A teraz obiecany mały bonus: 


Od jakiegoś czasu postanowiłem śledzić ilość spożywanych kalorii i makroskładników, aby jeszcze skuteczniej walczyć ze swoją wagą. W tym celu ostatnio zacząłem korzystać z serwisu myfitnesspal.com, który w łatwy sposób to umożliwia (zarówno na moim PC, jak na wszystkich urządzeniach przenośnych - IOS i Androidzie). Dzięki temu mogę w miarę dokładnie wyliczyć kaloryczność posiłków i postaram się ją w przyszłych przepisach podawać na samej górze. 

Mój sos boloński ma ok. 540 kcal w porcji (bez makaronu i sera - nie mało, ale ponad 50% zawartości to białko! 

Jeżeli ktoś korzysta, lub ma zamiar skorzystać z serwisu, to z miłą chęcią przyjmuję do znajomych. Mój nick to: Moriarek. Zapraszam, bo naprawdę warto! (A co więcej, będziecie mieli wgląd w działanie Men'skiej Kuchni z moich wpisów ;) ).

niedziela, 6 kwietnia 2014

Niedzielny wieczór w Menskiej Kuchni

Heja


Szybki update odnośnie dzisiejszego wieczora - czym zajmuje się Prawdziwy Facet® w niedzielny wieczór?

Przygotowuje "wieczorną zachciankę" dla swojej Żony!


Taka szybka wariacja na temat "wegetariańskiego chop suey". 

Może macie ochotę, żeby zaprezentować pełną wersję?

Miłego wieczoru i powodzenia w nacięższy dzień tygodnia!



środa, 2 kwietnia 2014

Soczyste fajitas z wołowiną, czyli drugie śniadanie!

Ciekawe, co dzisiaj jedliście w przerwie w szkole / na uczelni / w pracy? Dla mnie jest to zwykle bardzo problematyczny posiłek - nie jestem szczególnym fanem "szkolnego klasyka", czyli kanapek, bo zwykle suche i zgniecione, a znowu ciekawsze dania wymagają dodatkowej obróbki cieplnej, bo inaczej są dla mnie niezjadliwe - zimny kurczak z ryżem i warzywami jest niejadalny. 

Jeżeli macie podobne odczucia jak ja, a nie chcecie opuszaczać tego posiłku, ani zdawać się na zupy w proszku, obważanki, czy miejscowy katering, to zapraszam na jedną z moich ulubionych pozycji kuchni meksykańskiej, czyli:

Soczyste fajitas z wołowiną!


Ostrzymy noże i jazda!

Składniki:


  • 2 pszenne tortilla'e (tzw. wrap)
  • 250g mielonej wołowiny
  • dobrej jakości przyprawa do fajitas
  • sałata (u mnie moja ulubiona mieszanka sałat) 
  • cebula
  • połowa ogórka
  • kukurydza w puszce
  • jogurt naturalny




Jeżeli znajdziecie, to zachęcam do skorzystania z pełnoziarnistej tortilla'i, dzięki czemu obniżycie jeszcze kaloryczność porcji, ale nawet przy standardowej nie przejmowałbym się tym tak bardzo, ze względu ilość innych zdrowych składników.

Ja użyłem wołowiny o obniżonej zawartości tłuszczu, ale ze względu na typ obróbki nie wahajcie się użyć zwykłej mielonej wołowiny.

Nie żałujcie też na przyprawie - to ona nada waszemu fajitas ten charakterystyczny posmak. Prawda jest taka, że nie spotkałem się z mieszanką, która kosztowałaby mniej niż 5 zł, ale na prawdę warto, bo starcza na długo, a smak jest tu przecież najważniejszy.

Jeżeli przygotowujecie więcej niż dwie sztuki, załóżcie 125g wołowiny na wrapa - może to wydawać się dużo, ale chodzi nam przecież o dostarczenie dużej ilości dobrego jedzenia w środku dnia, aby nie trzeba było głodować do obiadu.



Do przygotowania naszego mięsa korzystam z mojej nowej zabawki - grilla elektrycznego. Dzięki temu mogę przygotować wołowinę bez grama tłuszczu w sposób, dzięki któremu zachowa najwięcej smaku!


Jeżeli nie macie takiego grilla, możecie śmiało skorzystać z patelni, ale prawdopodobnie nie objedzie się bez kropli tłuszczu.


Wykonanie:


Runda 1: prace manualne


Cały urok tego dania polega też na prostocie przygotowania - nie ma wiele krojenia, smażenia, cudowania. Zaczynamy od obrania cebuli i pokrojeniu jej w plastry. Ja zwykle zakładam 2 - 3 plastry na jedno fajitas. Potem przekładamy mięso do miski, posypujemy szczodrze naszą przyprawą i mieszamy.


Teraz z mięsa formujemy hamburgery - odpowiednią porcję najpierw dodatkowo ugniatamy w rękach, aby uzyskać ładną, zbitą kulkę, a następnie rozpłaszamy ją na desce i wyrównujemy brzegi.


Hamburgery nie powinny być ani za grube, żeby mięso w środku zdążyło się przysmażyć zanim przypali się na powierzchni i spodzie, ani za cienkie, aby nie wyschło w środku. Dla mnie 5-6 mm jest idealną grubością.


Dlaczego formujemy mięso w hamburgery? Dzięki temu można przysmażyć wołowinę w stopniu wystarczającym do jedzenia, a przy tym mięso zostanie soczyste i pyszne w środku. Smażąc mięso w zwykłej formie jest to dużo trudniejsze i łatwo doprowadzić mięso do stanu "suchy wiór".


Skoro jesteśmy przy krojeniu, od razu proponuję załatwić kwestię ogórka.


Najlepiej go umyć, przekroić na pół (bez obierania) i pokroić w plastry, byle nie za cieńkie.

Runda 2: ogień!


Ok, skoro mamy już część manualną część za sobą, pora na obróbkę termiczną. 

Jak się domyślacie pora rozgrzać patelnię i umieścić na niej nasze burgery. Dodatkowo smak całości bardzo ładnie podkreśla smak przysmażonej cebuli, dlatego i ją dokładam obok mięsa.


Smażymy na gorącej płycie przez 5-6 minut z każdej strony, w zależności od grubości burgerów.


Tak wyglądało u mnie mięso i cebula po 5 minutach.

W ten sposób zamykamy zasadniczą część obróbki termicznej!

Runda 3: origami!

Skoro mamy już wszystkie najważniejsze składniki pora na złożenie ich w jedną całość.

Najpierw polecam rozdrobnić mięso na małe kawałki - można co prawda pozostawić mięso w całości, ale zdecydowanie utrudni późniejsze zawijanie. 


Mięso można pokruszyć palcami, ale jeżeli jest świeżo zdjęte z patelni, to łatwiej i przyjemniej pokroić je w kostkę - wielkość nie ma znaczenia.

Teraz nasz wrap musimy ogrzać, aby łatwiej się zawijał. Można to zrobić na patelni, ale ja wolę to robić w mikrofalówce, dzięki temu nie przysmaży się i zesztywnieje.

Następnie kładziemy naszą tortillę na płaskiej powierzchni i zaczynamy nakładać składniki: mięso, cebulę, ogórka i kukurydzę.


Dokładamy następnie sałatę i delikatnie dociskamy całość, aby nie powstała "góra", która spowoduje przerwanie wrapa.

Na koniec polewamy całość jogurtem naturalnym - wlejcie tyle, ile chcecie mieć pysznego sosu, ale im więcej jogurtu, tym dokładniej trzeba zawinąć fajitas. Ja posypuje jeszcze wszystko przyprawą, aby wzmocnić ten cudowny smak, ale to już zostawiam Waszej decyzji.



No to pora na origami. Ja najbardziej lubię robić ciasny rulon zamknięty z obu stron - wystarczy zawinąć po kilka centymetrów bocznych części tak, aby tylko przykryć część składników, a następnie po długim boku zawinąć całość w walec.


W ten sposób uzyskaliśmy doskonały zamiennik zwykłej kanapki - do jedzenia na ciepło i na zimno. Doskonale nadaje się też do późniejszego odgrzania w mikrofalówce.

Job well done!

Mam nadzieję, że zainspiruję Was do kreatywnego podejścia do tematu drugiego śniadania!



Smacznego!




Say hello to my little friend ;)

Witajcie!


Po krótkiej przerwie znowu ruszamy z kopyta!

Ostatni tydzień był dosyć intensywny towarzysko, a wszystko za sprawą mojego nowego zakupu.

Część z Was miała już okazję dowiedzieć się, cóż to za cud dołączył do mojej kolekcji gadżetów, niektórzy mieli nawet okazję zakosztować w działach przy pomocy owego gadżetu stworzonych. Sprzęt został przetestowany w różnych warunkach i w różnych sytuacjach, więc nastała pora, by przedstawić go szerszej widowni.

Say hello to my little friend:



(W warunkach domowych)



(i w plenerze)


Tak, nie mylicie się - to grill elektryczny. Postanowiliśmy z Mariolą wysupłać kilka groszy z domowego budżetu i zrobić użytek z naszego pięknego tarasu. A cóż może być lepszego niż weekendowe grillowanie ze znajomymi? Niestety ze względu na obowiązujące przepisy przeciwpożarowe nie wolno korzystać ze sprzętu opalanego tradycyjnym węglem drzewnym, co powoduje utratę charakterystycznego posmaku "z rusztu", ale można z takiego grilla korzystać też w domu (oczywiście przy dobrej wentylacji pomieszczeń).

Przy okazji zakupu, postanowiliśmy przystosować też nasz taras do przyjmowania gości - co prawda stolik i krzesła już były, ale stwierdziliśmy, że przyda się też trochę roślin, co wiązało się z pracami "ogrodniczo-balkonowymi" ;)


W ten sposób, oprócz kilku roślin czysto dekoracyjnych, dołożyliśmy też rośliny bardziej użytkowe - zarówno już "wstępnie wyrośnięte", jak i wysialiśmy trochę nasion do skrzynek. Powoli kolekcjonuję też zioła do stworzenia podręcznego zielnika, które odegrają pierwszoplanową rolę w moich przyszłych przedsięwzięciach (w szczególności w okresie letnio-jesiennym). Więcej szczegółów wkrótce!


Jak pisałem - grill został przetestowany, więc spodziewajcie się jutro koło południa pierwszego przepisu z wykorzystaniem mojej nowej zabawki. Jak zawsze smacznie, szybko i zdrowo!

Stay tuned!


P.S. Jeżeli pogoda i czas dopiszą, spodziewajcie się zaproszeń przez Facebooka na małe "taras-party" ;) Szczegóły wkrótce!

piątek, 28 marca 2014

Pora skorzystać z wiosny!

Heja!

Jak tam Wasz dzisiejszy obiad? Mam nadzieję, że równie fajny jak u mnie. Przyszła nam wreszcie wiosna i pora zacząć się przyzwyczajać z jej dobrodziejstw - świeżych warzyw!

Wiem, że wielu nie uznaje warzyw za ważny element w odżywianiu "prawdziwego Faceta", ale każdy, kto walczył kiedyś z "nadmiarem siebie" w okolicach bioder wie lepiej.

Jest dopiero końcówka marca i to, co znajdziemy na półkach w sklepie ciagle pochodzi z importu, ale ja już się zaczynam na nowo przyzwyczajać do produktów niemrożonych.

Dlatego dzisiaj wyciągnąłem parowar i powolutku przygotowuję sobie postno-piątkowy obiadek: ziemniaki, kalafior i żółta fasolka. Niestety fasolka ciągle jest mrożona, ale nie mogę się tej świeżej!




Ciekawe, czy Wy też korzystacie z dobrodziejstwa gotowania na parze? Piszcie w komenatarzach i jak zawsze:

Smacznego!


(Niezależnie od tego, co dzisiaj jecie)

środa, 26 marca 2014

Zapowiada się "slow week" - ale tylko na blogu!

Witajcie!


Mam dla Was świetną wiadomość - dzisiaj już czwartek, czyli już prawie czuć weekend!

A tak na poważnie, jak na pewno zauważyliście na blogu mniejsza lub większa cisza. Wszystko dlatego, że przechodzimy z Mariolą teraz dość burzliwy okres i więcej w mojej Men'skiej Kuchni improwizacji niż rzetelnego planowania, a to znacznie utrudnia wrzucania wartościowego contentu. A celem tego miejsca jest prezentacja wysokiej jakości materiału i nie zamierzam tego zmieniać.

To, że na blogu jest cisza nie znaczy jednak, że praca tutaj nie wrze. Jest ona po prostu podytkowana tym, że wszystko kręci się wokół zachcianek mojej Żonki, a dzięki temu rodzą się nowe pomysły i koncepcje, więc z pewnością nie będzie czas stracony.

Na osłodę wrzucam Wam realizację jednej z takich zachcianek:




(Przepis według książki "Moje Wypieki" Doroty Świątkowskiej, którą gorąco polecam. Nie zwaracje też szczególnej uwagi na krem, ponieważ niewiedzieć czemu śmietana nie chciała się ładnie ubić :P )

Miłego dnia!


P.S. Być może w weekend uda się zorganizować coś specjalnego, ale jeszcze nic pewnego - będę jeszcze dawał znać!

niedziela, 23 marca 2014

Nieoczekiwana zmiana planów

Witajcie!


Z przykrością zawiadamiam, że musiałem zmienić plany i dzisiaj nie będzie zapowiedzianego zielonego curry
:(

Jeżeli ktoś oczekiwał go dzisiaj, to z całego serca przepraszam, że zawiodłem Wasze oczekiwania, ale siła wyższa - mojej Ukochanej Żonie zmienił się smak na weekendowy obiad (trzeba wybaczyć kobiecie w ciąży) i przygotowałem jedną z już opublikowanych pozycji.

Ale nie martwcie się, gdyż planuję przygotować porcję zielonego curry na początku tego tygodnia, więc obsuwa nie będzie duża.

Jeszcze raz przepraszam i ...

Trzymajcie się!


P.S. Planuję dzisiaj też dodać do paska nawigacyjnego "Listę Waszych Requestów", abyście mogli szybko odnaleźć przepisy, o które prosicie, a dodatkowo mogli szybko publikować nowe propozycje!

czwartek, 20 marca 2014

Ważna informacja konsumencka!

Moi drodzy, robię to pierwszy raz (i nie przewiduje szybko następnego) - chciałem Was poinformować o możliwości zakupienia bardzo dobrej jakości produktów w bardzo przystępnej cenie.

Przygotowuję się właśnie to zaprezentowania mojej wersji zielonego curry i zbiegiem okoliczności natknąłem się na specjalną ofertę orientalną w sieci Kaufland. Jak zwykle z dużą dozą ostrożności podchodzę do takich akcji, to muszę powiedzieć, że ta oferta mile mnie zaskoczyła.

Ostatnim czasem miałem problem z zakupieniem dobrej jakościowo pasty do zielonego curry w rozsądnej cenie i obawiałem się, że będę skazany na "znaną markę orientalnych produktów rodem z Radomia", a tu okazuje się, że za 7 złotych można kupić naprawdę sporą puszkę zawierającą 100% naturalną podstawę curry! To samo tyczy się mleka kokosowego - fakt, że nie znalazłem jeszcze w Polsce w 100% naturalnego, bez polepszaczy, ale to obecnie sprzedawane w Kauflandzie jest najbliższe mojej wizji "prawdziwego jedzenia". I cena też jest nienajgorsza.

Samego przepisu możecie się spodziewać w sobotę po południu / w niedzielę, więc jeżeli Macie ochotę na tajskie jedzenie w weekend, to jest okazja zaopatrzyć się w te same produkty, co ja za rozsądne pieniądze.

Zapraszam!

poniedziałek, 17 marca 2014

Lekarstwo kiełbasiane i ciężkie jest życie blogera, czyli dobry początek tygodnia.

Heja!


Jak Wam się zaczął nowy tydzień? Mam nadzieję, że lepiej niż u mnie w domu - od soboty mój nos przypomina odkręcony kran, a moja Ukochana cierpi przez zatkane zatoki i gorączkę. więc gdyby nie wizyty rodziców, pewnie moglibyśmy spisać ten weekend na straty. Na szczęście byliśmy obydwoje u lekarza, który w sumie nie stwierdził nic groźnego, ani zaraźliwego, ale na wszelki wypadek kazał zostać w domu do końca tygodnia bo: "pogoda taka, że łatwo cieknący nos zamienić na prawdziwą grypę a w naszej obecnej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na ryzyko". 

Ale żeby nie było, że tylko narzekam, z przyjemnością donoszę, że znaleźliśmy doskonałe lekarstwo na nasze dolegliwości, a mianowicie: dobrą kanapkę z PORZĄDNĄ kiełbasą i herbatę z sokiem malinowym. To połączenie szybko podniosło nas z pod koca i poprawiło humor. Tylko co to jest porządna kiełbasa? Przez ostatnie (ponad) 8 lat mieszkania w grodzie Kraka próbowałem mnóstwa różnych wyrobów masarskich pretendujących do tego miana i z przykrością informuję, że żadna kiełbasa nie zbliżyła się nawet "królowej" - albo za sucha, albo za tłusta, albo za sztuczna, albo za mało czosnku itd. Ale jest jedna, która sprawia, że mam jeszcze wiarę w ten polski specjał. Mówię mianowicie o wyrobie jeden z podkrośnieńskich masarni, a konkretnie o "kiełbasie głogowskiej" z Dobrucowej! Wszyscy, którzy nie mieli okazji spróbować, uwierzcie, że wszystkie Szubryty i Bacówki mogą się schować! Nie mówię, że ich wyroby są złe, ale dla mnie prawdziwa kiełbasa jest tylko jedna!




Niestety w Krakowie jest niedostępna :( dlatego jedynym źródłem są zapasy poczynione w trakcie wizyt w rodzinnych stronach, lub dary od rodziców, gdy przyjeżdżają z wizytą. Chyba mieli nosa, że nie dość, że nas odwiedzili w weekend, to właśnie z takimi podarkami.


Jeżeli ktoś ma ochotę, to polecam robić zakupy w sieci Delikatesów Centrum, ponieważ większość sklepów (o ile nie wszystkie) jest wyposażonych w sprzęt do pakowania próżniowego, co zmniejszy ryzyko zepsucia w transporcie, a także wydłuży termin przydatności! Niestety niektóre sklepy nie trzymają jej dużo na stanie ze względu na wyższą cenę, więc jeżeli macie problem z dostaniem, to zdradzam w tajemnicy, że w oddziale w Krosno - Polanka zawsze się znajdzie pęto lub dwa ;)


Stąd właśnie nasze kiełbasiane lekarstwo.


Wracając do drugiej części tytułu - przeczytałem dzisiaj o akcji pewnej części społeczności blogerów i dochodzę to jednej konkluzji:

Ciężkie i niewdzięczne jest życie biednych, oszukiwanych blogerów!


Skąd ten wniosek? Otóż okazuje się, że część społeczności uważa, że nie otrzymują należnej gratyfikacji za swoją pracę. Napisali oni list do ministra kultury i dziedzictwa narodowego domagając się ujęcia blogerów jako nadawców treści publicznych i jako takich utytułowanych do części zysków z nowej opłaty audiowizualnej! (szczegóły tutaj: http://www.wykop.pl/ramka/1821674/blogerzy-domagaja-sie-oplaty-od-ministra-kultury)

Zagłębiając się w szczegóły listu, przeczytamy, że Ci Państwo nie oczekują jakiejś wygórowanej kwoty za swoją twórczość (całe 100 zł). Z jednej strony może i jest to zasadne roszczenie, ponieważ prowadzenie bloga jest czasochłonne, a w wielu przypadkach określenie "praca" jest jak najbardziej na miejscu. A nie może być zgody, aby praca nie wiązała się z wynagrodzeniem. 


Myślę, że z bardzo podobnych pobudek ostatnio pani Kaja Malanowska obraziła się na czytelników (w przenośni i dosłownie na Facebooku - jeżeli ktoś nie słyszał o tej Pani, polecam poszukać jej ostatnich wypowiedzi i dowiedzieć się tego i owego o naszych niektórych ambitnych twórcach) Wszystko dlatego, że poczuła się pokrzywdzona, gdy jej książka nagrodzona nagrodą Nike przyniosła jej zysk ze sprzedaży na poziomie 6800 zł! (swoją drogą nagroda Nike jest dla mnie wyznacznikiem: od tego lepiej trzymać się z daleka, może Wy też tak macie ;) ). Zaznaczę też, że jest to debiut literacki tej Pani, która oprócz pisania książek, posiada również znaczny tytuł naukowy w dość ścisłej dziedzinie naukowej i najwidoczniej nie jest przyzwyczajona do otrzymywania takich groszy za swoją pracę. Nie twierdzę, że więcej jej się nie należało, ponieważ książki nie czytałem i być może faktycznie warta jest wielkich pieniędzy, ale takie już ryzyko w tym zawodzie i trzeba się z tym, że czasem wspaniałe dzieła doceniane są dopiero po latach.


Wypowiem się teraz z mojej prywatnej perspektywy jako całkiem młody bloger. Gdyby ktoś przyszedł do mnie z propozycją: wpisz się na listę, a będziesz otrzymywał z tytułu publikowania za darmo swojego bloga "XXX" lub nawet "XXXX" złotych jako część zysku z opłat narzuconych odgórnie, śmiało powiem: NIE! Fakt, że tworzenie bloga faktycznie wymaga sporo wysiłku i trochę samodyscypliny, aby nie zaniedbywać Was, pilnować poziomu, na każdym kroku upewniać się, że przekazane tutaj informacje są rzetelne. Ale nie robię tego dla pieniędzy, a dla własnej, egoistycznej potrzeby wyrażania swojego "Ja" na forum publicznym. Każdy, kto zna mnie dłużej wie, że zawsze aktywnie brałem udział w życiu społeczności i dużą przyjemność sprawia mi organizowanie, występowanie, tworzenie dla innych. Sam fakt, że regularnie odwiedzacie Men'ską Kuchnię stanowi wystraczającą zapłatę za całe poświęcenie, które wkładam przygotowując kolejne wpisy. A każdy komentarz wprawia w euforię ;)

Ja rozumiem, że ktoś może czuć się niedoceniony faktem samej "duchowej" zapłaty, ale taki urok tej formy. Fakt, że są blogerzy, którzy utrzymują z samego pisania, ale na naszym polskim rynku jest to wyjątkowo trudne i trzeba mieć wiele samozaparcia i szczęścia, aby doprowadzić blog to jakiejkolwiek dochodowości, ale jeżeli ktoś oczekuje bycia opłacanym, to może warto zastanowić się nad zmianą formy.

W Men'skiej Kuchni nigdy nie spotkacie się z jakąkolwiek formą odpłatności za treści, ponieważ jest to sprzeczne z ideą, która przyświecała mojemu blogowi. Nie powiem, że perspektywa otrzymywania pieniędzy za tę pracę nie jest kusząca, ale z pewnością nie w formie odpłatności za treści, czy domagania się od kogokolwiek wynagrodzenia za możliwość darmowego dostępu do treści jak w przypadku abonamentu RTV (może za 20 lat wydam książkę :P). Inną sprawą jest też odpłatna promocja produktów (nie tylko gotówka, ale różnego rodzaju bonusy), która jest źródłem dochodów dla wielu bardziej blogów i kanałów, ale na nawet, gdyby Men'ska Kuchnia osiągnęła ten poziom (w co szczerze wątpię), nie polecę produktów, które odbiegać będą od założeń tego bloga: smacznie, zdrowo, jakość za odpowiednią cenę.


W każdym razie rozumiem chęci twórców wyżej wymienionego listu, ale nie podoba mi się ich inicjatywa, ponieważ blog daje możliwość bardzo bezpośredniego kontaktu twórcy z czytelnikami i to ta więź powinna być podstawowym celem każdego bloga. To właśnie tworzenie, pielęgnowanie i rozwijanie tej więzi jest największą nagrodą dla twórcy, a wszystkie profity materialne tylko dodatkową premią za dobrze wykonywaną pracą.

I na tym koniec :)

Życzę Wszystkim miłego tygodnia!




piątek, 14 marca 2014

One Glass Show, czyli Pancake'sy! + extra

Czasem mam wrażenie, że zdarza mi się odbiec od jednego z podstawowych założeń tego bloga:

PROSTOTY!

Dlatego dzisiaj przyszedł czas na jeden z amerykańskich klasyków śniadaniowych. A w tym przepisie połączymy prostotę, łatwość wykonania i maksymalne nasycenie w najkrótszym możliwym czasie. Plus małe extra jako zdrowy dodatek.

Proszę Państwa, zapraszam na:

One Glass Show, czyli Pancake'sy

(+ extra ;))


Składniki:


  • mąka
  • jajka
  • mleko
  • proszek do pieczenia
  • sól
  • mango
  • 2 kiwi
  • 2 gruszki
  • jeden kubek 125g jogurtu naturalnego


Wyjątkowo załączam też listę sprzętu, którego będziecie potrzebować.
  • dobra patelnia teflonowa
  • olej do smażenia
  • ręcznik papierowy
  • najważniejszy element: SZKLANKA!

Dlaczego szklanka jest najważniejsza? Ponieważ cały przepis jest na niej oparty. Stanowi podstawową miarkę dla składników i sprawia, że nigdy nie zapomnicie, ani nie pomylicie proporcji. 

Ja używam szklanki dołączonej do znanej marki whiskey i wiem, że się sprawdza. Przetestujcie Wasze szklanki, ponieważ charakterystyczne szklanki od Coca-Coli akurat się do tego przepisu nie sprawdzają.

Jeżeli kogoś interesuje co jest w czerwonej puszce na zdjęciu z góry odpowiadam: proszek do pieczenia w cywilizowanym opakowaniu. W ten sposób sprzedaje się go krajach rozwiniętych i jest to jeden z powodów dla których według mnie nasz kraj ma jeszcze dłuuugą drogę do przebycia. A tą puszkę dostałem od mojej Jedynej Siostry, która pobłogosławiła mnie tym darem (jeżeli to czytasz, to już zużyłem połowę, więc za kilka miesięcy będę prosił o refill)


Jako extra proponuję dip słodko-kwaśny dip z mango, gruszki, kiwi i jogurtu naturalnego. Moim zdaniem duża lepsza (i zdrowsza) alternatywa dla dżemów czy innych słodzonych sosów.

Wykonanie:


Runda 1: extras

Najlepiej zacząć od dipu, ponieważ można go śmiało wsadzić do lodówki na 2-3 godziny i nic się z nim nie stanie. 

Hołdując dzisiejszemu mottu przewodniemu: "prostocie", wszystko co musicie zrobić to obrać owoce i pokroić w kostkę.




Przypomina trochę flagę Indii ;)


Teraz całość wkładamy do miski i zalewamy jogurtem.


I blendujemy na gładko.


Job done!

Runda 2: ciasto

Pora na przygotowanie ciasta na nasze naleśniczki.

Cała tajemnica przepisu tkwi w naszej szklance. Podstawowy przepis to:

  • 1 szklanka mąki
  • 1 szklanka mleka
  • 1 jajko (jak zawsze z wolnego wybiegu, tzw. jedynka!)
  • jedna łyżeczka proszku do pieczenia
  • jedna łyżeczka soli
Pamiętajcie też, żeby nigdy nie ufać jajkom (sklepowym i wiejskim) i nie wbijać ich bezpośrednio do masy/dania/ciasta. Zdarzyło mi się trafić na zepsute jajko (i sklepowe i "od babci") i od tego czasu zawsze najpierw wbijam surowe jajka do szklanki i upewniam się nosem. Stąd właśnie nazwa:

One Glass Show!

Ok, oszczędzę Wam kilku niczego niewnoszących zdjęć dodawania poszczególnych składników do miski. Podstawowy przepis wystarczy spokojnie dla dwóch osób, ale jeżeli macie gości lub wilczy apetyt wystarczy wszystkie ilości pomnożyć przez 2 - całość idealnie się skaluje zarówno w górę i w dół :). Wystarczy je umieścić w misce i wymieszać porządnie (ja używam miksera).



Ok, ja dodaję do miski jeszcze jedną łyżkę stołową mąki dla zagęszczenia konsystencji, a w ten sposób jest łatwiej, niż kombinować z mlekiem. Ogólnie sami wypraktykujecie z jakim ciastem pracuje wam się łatwiej - ja wolę bardziej "sztywne i gęste", dzięki temu są też grubsze po smażeniu.

Nie dodawajcie też cukru, ponieważ nie dość, że zakłóci smak, to ciasto będzie się też przypalać podczas smażenia.


Runda 3: no to smażymy!

Rozgrzewamy patelnię (do średnio gorącej) i wlewamy dosłownie kropelkę oleju do smażenia. Tak małą kroplę, jak jesteście w stanie wlać - im mniej, tym lepiej.


Teraz kawałkiem ręcznika papierowego dokładnie i równomiernie rozcieramy olej po patelni (tylko szybko, bo patelnia jest gorąca!)


Teraz formujemy pancake'sy. Na mojej patelni (26 cm) mieszczą się 3.


To właśnie odróżnia nasze pancake'sy od tradycyjnych naleśników (tzw. crepes) - są grubsze, więc muszą być mniejsze, żeby zdążyły się równomiernie usmażyć. Nie trwa to długo, dlatego polecam regularnie sprawdzać, czy są już gotowe do przewrócenia.


P.S. Przed następną partią ponownie posmarujcie patelnię olejem.

Job well done!


I w ten sposób otrzymacie cały talerz świerzych, gorących, pachnących naleśniczków/ciasteczek. Można je śmiało wcinać z moim dipem, dżemem, a nawet nutellą! Idealne na śniadanie, obiad i kolację. Albo przygotować ostry/mięsny sos jako świetny dodatek do piwa - nie ma takiej gastrofazy, której nie zatkają.

Wiem, że ten post znów wyszedł kilometrowy, ale chciałbym, abyście mimo wszystko zapamiętali podstawową proporcję: jedna szklanka! Skoro zaspani Amerykanie o poranku (którzy wbrew pozorom na prawdę są mądrym narodem, o czym lubimy zapominać) dają sobie z tym radę z zamkniętymi oczami, to i Wy musicie spróbować!

Smacznego!