poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Poniedziałek, czyli czas na witaminę M + sos boloński!

Kolejny poniedziałek za nami, oby tak dalej. Z racji, że jest to najcięższy dzień w tygodniu, trzeba zrekompensować organizmowi szok związany z powrotem po weekendzie do pracy i wrzucić mu coś na rozweselenie.

A nie ma nic lepszego, niż witamina M, jak to moja Ukochana Żona nazywa, czyli MAKARON! A jak makaron, to i najklasyczniejszy sos: boloński!

W kraju nad Wisłą mamy niestety dość zaburzony pogląd na ten klasyczny dodatek, bo w większości wykonań od zwykłej zupy pomidorowej różni się jedynie gęstością i mięsem (zwykle bez warzyw). Dlatego dzisiaj zaprezentuję Wam moją wersję, która jest nie tylko bogatsza w smak, ale przede wszystkim pożywniejsza i zdrowsza.

Zapraszam więc na:

Witaminę M i sos boloński

No to ostrzymy noże, grzejemy patelnie i jazda!

(+ mały bonus na końcu)

Składniki:


  • kilogram mielonej wołowiny (najlepiej łopatki, ale może być dowolna mielona wołowina)
  • 3-4 marchewki
  • seler naciowy
  • czosnek (w zależności od Waszego upodobania, u mnie 12 ząbków)
  • passata (jak zawsze Valfrutta)
  • bazylia
  • 200 ml czerwonego, wytrawnego wina
  • sól
  • pieprz
  • chili



Ilość porcji: 4


Do sosu polecam wykorzystanie samej wołowiny ze względu na niższą zawartość tłuszczu i większą ilość białka. Nie oznacza to, że im chudsze mięso, tym lepsze, ponieważ pozbawimy się w ten sposób smaku mięsa. Jeżeli prosicie by zmielić mięso w sklepie, co jest zwykle najlepszym rozwiązaniem, wybierajcie chude z zewnątrz, ale z tzw. "marmurkowym wzorkiem" w środku. Jeżeli komuś koniecznie zależy na jeszcze bogatszym smaku polecam dodać 15-20 dkg wędzonego boczku, aby nadać ten charakterystyczny posmak, ale ze względu na dietę tym razem się powstrzymam ;)

Co do ilości marchewki - potrzebujecie jej objętościowo tyle samo co selera, więc lepiej mieć jedną w zapasie, niż gonić potem do sklepu.

Wino polecam półwytrawne, lub wytrawne, by podkreślić kwaskowatość pomidorów - nie ma nic gorszego, niż słodkie pomidory!

Jak widzicie w przepisie, nie podaję makaronu, ponieważ jest to kwestia bardzo indywidualna - dla niektórych (jak Mariola) kształt makaronu warunkuje smak. Jak dla mnie najlepiej sprawdza się spaghetti lub penne, oczywiście pełnoziarniste, ale wybierzcie Wasze ulubione - w końcu poniedziałek.


Wykonanie


Runda 1: prace manualne


Znacie moje metody i styl pracy w kuchni, więc wiecie, że lubię przygotować wszystko wcześniej, a potem tylko dodawać, jeżeli oczywiście przepis na to pozwala. Dlatego zaczynamy od obrania i pokrojenia czosnku w plasterki. Nie trzeba tego robić za dokładnie - nie chcemy zbyt cienkich plasterków, ponieważ błyskawicznie spalą się na patelni zamiast być wspaniałym, aromatycznym dodatkiem na talerzu.



Wskazówka: jeżeli nie lubicie obierać i kroić czosnku tak jak ja, ze względu na uporczywy zapach pozostający na rękach, wystarczy umyć je w zimnej wodzie, by doprowadzić się do stanu używalności. W wielu sklepach ze sprzętem kuchennym znajdziecie "mydełka ze stali nierdzewnej", które właśnie służą do usuwania nieprzyjemnych zapachów z dłoni, ale na każdym, które widziałem instrukcja mówi o myciu w zimnej wodzie, więc według mnie - wielka ściema!


Skoro najgorsze mamy za sobą, pora na przygotowania naszych warzyw: marchewki i selera. Selera należy najpierw umyć, a żeby zrobić to dokładnie oderwać poszczególne łodygi i dokładnie je przepłukać, i zostawić do wyschnięcia.

Marchewkę standardowo obieramy, przekrawamy na pół i kroimy w plastry - nie za cienkie (bo się przypalą), nie za grube (bo znowu nie zmiękną w trakcie duszenia).

Tak samo postępujemy z selerem naciowym.


I to by było na tyle, jeśli chodzi o krojenie!

Runda 2: Ogień!


Przygotujcie swoją największą patelnię (minimum 28 cm, jeśli macie mniejszą, to lepiej użyć dużego garnka, tylko trzeba bardzo uważać, aby mięsa nie przypalić!) i rozgrzewamy odrobinę oliwy z oliwek.


Teraz pora zająć się naszymi warzywami. Robimy to po to, aby nadać im odrobinę chrupkości, a do tego zwiększamy wchłanialność witamin (które jak wiadomo łatwiej rozpuszczają się w tłuszczach).


Nie trzymamy warzyw niewiadomo jak długo, wszystko co chcemy to odrobinę karmelizacji na marchewce.


Ok, przekładamy warzywa do miski i odstawiamy na bok, przyda się później.

Runda 3: więcej Ognia!


No to skoro mamy warzywa gotowe, pora na mięso!

Na tej samej patelni uzupełniamy oliwę (łącznie zużyłem 15g - ważyłem! - i jest to ilość w zupełności wystarczająca) i ponownie rozgrzewamy. Gdy osiągnie temperaturę smażenia dodajemy czosnek i smażymy na złoto.



UWAGA: czosnek smaży się bardzo szybko - dosłownie minutę, dwie. Jeżeli się przypali, to trzeba go zdjąć i wyrzucić, ponieważ jego gorzki smak popsuje nam smak całego sosu!

Jeżeli chcecie dodać boczek, to proponuję zrobić to ZANIM dodacie czosnek!


Gdy czosnek będzie podsmażony pora wrzucić mięso:


Jak widzicie wrzucam je w całości, tak aby zachować wyraźne linie oczek maszynki. Całość smażę przez 4 minuty, nie przejmując się czosnkiem, ponieważ zaraz po wrzuceniu z mięsa wycieknie sok, który zapobiegnie przypaleniu.


Całość obracam na drugą stronę tak, by mięso się nie rozpadło i smażę kolejne 4 minuty.

Dopiero teraz, gdy mięso jest wstępnie podsmażone, dzielę je na małe kawałki - dzięki temu mięso nie wyschnie i bez smaku.


Runda 4: mniej Ognia!


Najwyższa pora przejść do duszenia.

Najpierw do naszego mięsa dodajemy passatę (no chyba, że ktoś woli dodawać pomidory, ale trzeba je wcześniej blendować, a ta forma jest dużo wygodniejsza) i wino.


Całość teraz mieszamy i doprowadzamy do wrzenia. Na tym etapie dodaję też wody, którą wypłukałem butelkę z passaty, żeby nic się nie zmarnowało. Nie dodawajcie jednak za dużo teraz, ponieważ jest jeszcze kilka rzeczy, a nie chcemy, aby z patelni się wylewało.


Jeżeli ktoś lubi gorąco polecam dodać teraz gałązkę świeżego rozmarynu.


Nie dodałem go na zdjęciu, ani nie wymieniłem w składnikach, bo nie jest to standardowy składnik, ale uwielbiam połączenie pomidorów i rozmarynu, a posadziłem piękny krzaczek w moim zielniku (o którym już niedługo) i chętnie z niego korzystam.



Na koniec dodajemy nasze podsmażone warzywa i w razie konieczności dodajemy wody (lub wina).


Całość dusimy, aż warzywa będą miękkie.


Ze względu na fakt, że Mariola jest w ciąży, a ja dodałem wino całość dusiłem bez przykrycia godzinę aby mieć pewność, że cały alkohol wyparował i pozostał jedynie cudowny posmak i kolor wina.


Mała wskazówka: wyżej zaprezentowana ilość wystarcza dla dwóch osób na dwa syte obiady, więc polecam po zakończeniu duszenia przełożyć połowę do osobnego rondla, aby wystygł i nadawał się do przechowywania w lodówce, a drugą połowę pozostawić na patelni, aby można było sos łatwo wymieszać z ugotowanym makaronem!

Job well done!


Jak widzicie otrzymaliśmy cudowny, gęsty sos, który z pewnością zaspokoi zarówno smakosza, jak i wszystkich miłośników zdrowej diety. Poza tym jest to dość podzielne danie i jeżeli ktoś nie słynie z wilczego apetytu bez problemu można uzyskać z tej ilości 6 porcji, co czyni go daniem faktycznie budżetowym (eliminując wino i świeżą bazylię, broń Boże warzywa!).



A co się tyczy bazylii - dodajemy ją świeżą i umytą bezpośrednio na talerzu, aby nie zgorzkniała i nie zepsuła w ten sposób sosu. Dobrze jest też dodać ser - najlepiej Parmigiano Reggiano, Grana Padano etc. (równie dobry jest Dziugas, który zwykle bywa tańszy). U mnie tym razem mozzarella, ponieważ nie zauważyłem, że kawałek Grana Padano, który zamierzałem wykorzystać się przeterminował ;)

Smacznego!


A teraz obiecany mały bonus: 


Od jakiegoś czasu postanowiłem śledzić ilość spożywanych kalorii i makroskładników, aby jeszcze skuteczniej walczyć ze swoją wagą. W tym celu ostatnio zacząłem korzystać z serwisu myfitnesspal.com, który w łatwy sposób to umożliwia (zarówno na moim PC, jak na wszystkich urządzeniach przenośnych - IOS i Androidzie). Dzięki temu mogę w miarę dokładnie wyliczyć kaloryczność posiłków i postaram się ją w przyszłych przepisach podawać na samej górze. 

Mój sos boloński ma ok. 540 kcal w porcji (bez makaronu i sera - nie mało, ale ponad 50% zawartości to białko! 

Jeżeli ktoś korzysta, lub ma zamiar skorzystać z serwisu, to z miłą chęcią przyjmuję do znajomych. Mój nick to: Moriarek. Zapraszam, bo naprawdę warto! (A co więcej, będziecie mieli wgląd w działanie Men'skiej Kuchni z moich wpisów ;) ).

niedziela, 6 kwietnia 2014

Niedzielny wieczór w Menskiej Kuchni

Heja


Szybki update odnośnie dzisiejszego wieczora - czym zajmuje się Prawdziwy Facet® w niedzielny wieczór?

Przygotowuje "wieczorną zachciankę" dla swojej Żony!


Taka szybka wariacja na temat "wegetariańskiego chop suey". 

Może macie ochotę, żeby zaprezentować pełną wersję?

Miłego wieczoru i powodzenia w nacięższy dzień tygodnia!



środa, 2 kwietnia 2014

Soczyste fajitas z wołowiną, czyli drugie śniadanie!

Ciekawe, co dzisiaj jedliście w przerwie w szkole / na uczelni / w pracy? Dla mnie jest to zwykle bardzo problematyczny posiłek - nie jestem szczególnym fanem "szkolnego klasyka", czyli kanapek, bo zwykle suche i zgniecione, a znowu ciekawsze dania wymagają dodatkowej obróbki cieplnej, bo inaczej są dla mnie niezjadliwe - zimny kurczak z ryżem i warzywami jest niejadalny. 

Jeżeli macie podobne odczucia jak ja, a nie chcecie opuszaczać tego posiłku, ani zdawać się na zupy w proszku, obważanki, czy miejscowy katering, to zapraszam na jedną z moich ulubionych pozycji kuchni meksykańskiej, czyli:

Soczyste fajitas z wołowiną!


Ostrzymy noże i jazda!

Składniki:


  • 2 pszenne tortilla'e (tzw. wrap)
  • 250g mielonej wołowiny
  • dobrej jakości przyprawa do fajitas
  • sałata (u mnie moja ulubiona mieszanka sałat) 
  • cebula
  • połowa ogórka
  • kukurydza w puszce
  • jogurt naturalny




Jeżeli znajdziecie, to zachęcam do skorzystania z pełnoziarnistej tortilla'i, dzięki czemu obniżycie jeszcze kaloryczność porcji, ale nawet przy standardowej nie przejmowałbym się tym tak bardzo, ze względu ilość innych zdrowych składników.

Ja użyłem wołowiny o obniżonej zawartości tłuszczu, ale ze względu na typ obróbki nie wahajcie się użyć zwykłej mielonej wołowiny.

Nie żałujcie też na przyprawie - to ona nada waszemu fajitas ten charakterystyczny posmak. Prawda jest taka, że nie spotkałem się z mieszanką, która kosztowałaby mniej niż 5 zł, ale na prawdę warto, bo starcza na długo, a smak jest tu przecież najważniejszy.

Jeżeli przygotowujecie więcej niż dwie sztuki, załóżcie 125g wołowiny na wrapa - może to wydawać się dużo, ale chodzi nam przecież o dostarczenie dużej ilości dobrego jedzenia w środku dnia, aby nie trzeba było głodować do obiadu.



Do przygotowania naszego mięsa korzystam z mojej nowej zabawki - grilla elektrycznego. Dzięki temu mogę przygotować wołowinę bez grama tłuszczu w sposób, dzięki któremu zachowa najwięcej smaku!


Jeżeli nie macie takiego grilla, możecie śmiało skorzystać z patelni, ale prawdopodobnie nie objedzie się bez kropli tłuszczu.


Wykonanie:


Runda 1: prace manualne


Cały urok tego dania polega też na prostocie przygotowania - nie ma wiele krojenia, smażenia, cudowania. Zaczynamy od obrania cebuli i pokrojeniu jej w plastry. Ja zwykle zakładam 2 - 3 plastry na jedno fajitas. Potem przekładamy mięso do miski, posypujemy szczodrze naszą przyprawą i mieszamy.


Teraz z mięsa formujemy hamburgery - odpowiednią porcję najpierw dodatkowo ugniatamy w rękach, aby uzyskać ładną, zbitą kulkę, a następnie rozpłaszamy ją na desce i wyrównujemy brzegi.


Hamburgery nie powinny być ani za grube, żeby mięso w środku zdążyło się przysmażyć zanim przypali się na powierzchni i spodzie, ani za cienkie, aby nie wyschło w środku. Dla mnie 5-6 mm jest idealną grubością.


Dlaczego formujemy mięso w hamburgery? Dzięki temu można przysmażyć wołowinę w stopniu wystarczającym do jedzenia, a przy tym mięso zostanie soczyste i pyszne w środku. Smażąc mięso w zwykłej formie jest to dużo trudniejsze i łatwo doprowadzić mięso do stanu "suchy wiór".


Skoro jesteśmy przy krojeniu, od razu proponuję załatwić kwestię ogórka.


Najlepiej go umyć, przekroić na pół (bez obierania) i pokroić w plastry, byle nie za cieńkie.

Runda 2: ogień!


Ok, skoro mamy już część manualną część za sobą, pora na obróbkę termiczną. 

Jak się domyślacie pora rozgrzać patelnię i umieścić na niej nasze burgery. Dodatkowo smak całości bardzo ładnie podkreśla smak przysmażonej cebuli, dlatego i ją dokładam obok mięsa.


Smażymy na gorącej płycie przez 5-6 minut z każdej strony, w zależności od grubości burgerów.


Tak wyglądało u mnie mięso i cebula po 5 minutach.

W ten sposób zamykamy zasadniczą część obróbki termicznej!

Runda 3: origami!

Skoro mamy już wszystkie najważniejsze składniki pora na złożenie ich w jedną całość.

Najpierw polecam rozdrobnić mięso na małe kawałki - można co prawda pozostawić mięso w całości, ale zdecydowanie utrudni późniejsze zawijanie. 


Mięso można pokruszyć palcami, ale jeżeli jest świeżo zdjęte z patelni, to łatwiej i przyjemniej pokroić je w kostkę - wielkość nie ma znaczenia.

Teraz nasz wrap musimy ogrzać, aby łatwiej się zawijał. Można to zrobić na patelni, ale ja wolę to robić w mikrofalówce, dzięki temu nie przysmaży się i zesztywnieje.

Następnie kładziemy naszą tortillę na płaskiej powierzchni i zaczynamy nakładać składniki: mięso, cebulę, ogórka i kukurydzę.


Dokładamy następnie sałatę i delikatnie dociskamy całość, aby nie powstała "góra", która spowoduje przerwanie wrapa.

Na koniec polewamy całość jogurtem naturalnym - wlejcie tyle, ile chcecie mieć pysznego sosu, ale im więcej jogurtu, tym dokładniej trzeba zawinąć fajitas. Ja posypuje jeszcze wszystko przyprawą, aby wzmocnić ten cudowny smak, ale to już zostawiam Waszej decyzji.



No to pora na origami. Ja najbardziej lubię robić ciasny rulon zamknięty z obu stron - wystarczy zawinąć po kilka centymetrów bocznych części tak, aby tylko przykryć część składników, a następnie po długim boku zawinąć całość w walec.


W ten sposób uzyskaliśmy doskonały zamiennik zwykłej kanapki - do jedzenia na ciepło i na zimno. Doskonale nadaje się też do późniejszego odgrzania w mikrofalówce.

Job well done!

Mam nadzieję, że zainspiruję Was do kreatywnego podejścia do tematu drugiego śniadania!



Smacznego!




Say hello to my little friend ;)

Witajcie!


Po krótkiej przerwie znowu ruszamy z kopyta!

Ostatni tydzień był dosyć intensywny towarzysko, a wszystko za sprawą mojego nowego zakupu.

Część z Was miała już okazję dowiedzieć się, cóż to za cud dołączył do mojej kolekcji gadżetów, niektórzy mieli nawet okazję zakosztować w działach przy pomocy owego gadżetu stworzonych. Sprzęt został przetestowany w różnych warunkach i w różnych sytuacjach, więc nastała pora, by przedstawić go szerszej widowni.

Say hello to my little friend:



(W warunkach domowych)



(i w plenerze)


Tak, nie mylicie się - to grill elektryczny. Postanowiliśmy z Mariolą wysupłać kilka groszy z domowego budżetu i zrobić użytek z naszego pięknego tarasu. A cóż może być lepszego niż weekendowe grillowanie ze znajomymi? Niestety ze względu na obowiązujące przepisy przeciwpożarowe nie wolno korzystać ze sprzętu opalanego tradycyjnym węglem drzewnym, co powoduje utratę charakterystycznego posmaku "z rusztu", ale można z takiego grilla korzystać też w domu (oczywiście przy dobrej wentylacji pomieszczeń).

Przy okazji zakupu, postanowiliśmy przystosować też nasz taras do przyjmowania gości - co prawda stolik i krzesła już były, ale stwierdziliśmy, że przyda się też trochę roślin, co wiązało się z pracami "ogrodniczo-balkonowymi" ;)


W ten sposób, oprócz kilku roślin czysto dekoracyjnych, dołożyliśmy też rośliny bardziej użytkowe - zarówno już "wstępnie wyrośnięte", jak i wysialiśmy trochę nasion do skrzynek. Powoli kolekcjonuję też zioła do stworzenia podręcznego zielnika, które odegrają pierwszoplanową rolę w moich przyszłych przedsięwzięciach (w szczególności w okresie letnio-jesiennym). Więcej szczegółów wkrótce!


Jak pisałem - grill został przetestowany, więc spodziewajcie się jutro koło południa pierwszego przepisu z wykorzystaniem mojej nowej zabawki. Jak zawsze smacznie, szybko i zdrowo!

Stay tuned!


P.S. Jeżeli pogoda i czas dopiszą, spodziewajcie się zaproszeń przez Facebooka na małe "taras-party" ;) Szczegóły wkrótce!